| Henryk Mikowski polował z jastrzębiem !! 
 Owa szmata to paralotnia, a autor powyższych słów, sękowianin Henryk Mikowski, siedział przede mną dobre dwie godziny i z pełnym entuzjazmem próbował mnie przekonać, że taki lot, to jest to coś, czego warto spróbować. - Musi pani wiedzieć, że owa szmata - nie lubię tego określenia, ale niech już będzie - ale potocznie wśród paralotniarzy nazywa się to skrzydło, a „krzesełko" na którym siedzi paralotniarz, to uprząż. Cała sztuka latania polega na tym, że szuka się stromego, odkrytego zbocza z którego rozpoczyna się lot. Prądy powietrza powinny nas unosić. W zasadzie od tego zaczyna się przygoda z paralotniarstwem - opowiada. Skąd to się wzięło u niego? Żadne fascynacje filmami czy książkami, żadne dziecięce próby skakania z drzewa i machania rękoma. Po prostu, jako dorosły mężczyzna postanowił zrobić specjalny kurs paralotniarstwa, a po nim kupić potrzebny sprzęt. - Była niedziela. Zima, piękne słońce, mróz i powietrze jak kryształ. Stwierdziłem, że to jest ten dzień. Spakowałem wszystko do samochodu i nie mówiąc nic nikomu pojechałem do Radocyny. Oczywiście wcześniej zrobiłem rekonesans - z której okolicznej górki można by sfrunąć. Padło właśnie na Radocynę. To, co wówczas robił, nazywa się lataniem swobodnym. Polega to na tym, że lotniarz wykorzystuje prawa fizyki i meteorologii. Wiadomo bowiem, że ciepłe powietrze zawsze unosi się do góry. Powstają wówczas liczne prądy wznoszące, które utrzymują niejako lotnię w powietrzu. Czasem bywa ich tak dużo, że można przelecieć wiele kilometrów. Zazwyczaj jednak w naszym terenie z niskimi górami jest to co najwyżej kilkaset metrów. By jednak spojrzeć ptakom w oczy, potrzeba trochę więcej czasu. Z kolei, by utrzymać się w powietrzu dłużej niż 20 se¬kund, konieczny stał się napęd mechaniczny lotni. I tak nasz bohater stał się motopa-ralotniarzem. Dzięki silnikowi może startować z dowolnego miejsca i latać, na ile starczy mu paliwa w baku. Dzięki temu mógł towarzyszyć jastrzębiowi wpolowaniu... - Rzeczywiście stało się tak, że spotkałem się z ptaszyskiem. Przez kilka minut krążyliśmy blisko siebie. Ja z zachwytem wpatrywałem się w niego, on zaś zupełnie nie zwracał na mnie uwagi. Z boku mogło wyglądać to tak, jakbyśmy wspólnie polowali. W końcu chyba mu się znudziło moje towarzystwo i poleciał załatwiać swoje sprawy - opowiada ze śmiechem. Mało kto wie, że Mikowski jest nie tylko pierwszym w Gorlickiem paralotniarzem, ale i pierwszym, który skonstruował specjalny kask z kamerą. Wszystko dlatego, że podczas lotu trzeba mieć wolne ręce, by móc sterować lotnią, nie da się jednocześnie trzymać czegokolwiek. Fakt cała konstrukcja waży kilka kilogramów i po założeniu na głowę mocno się to odczuwa. To, co przez lata obserwowałem z perspektywy ziemi, z powietrza wygląda zupełnie inaczej. Chociażby miasto. Na filmach z trudem wyławia się szczegóły. Ratusz nie jest wcale tak wysoki, wtapia się w ogromną liczbę innych budynków. Nie jest tak wyeksponowany, jak wydaje się to z ziemi. 
Pytany o najdziwniejszą przygodę, która mu się przydarzyła z oporem opowiada o tym, jak zrobił kolegom niespodziankę. Lecąc nad ich domem zrzucił buteleczkę z procentowym małym co nieco. Niestety, okazało się, że musi poćwiczyć trafianie do celu, bowiem buteleczka zamiast na stóg słomy spadła na ziemię. Rozbiła się. Koledzy mocno się rozczarowali...
 
źródło: Gazeta Gorlicka - Halina Gajda
 
 | ||
| Kolędnicy misyjni kolędują w parafii sękowskiejTradycja kolędowania w Polsce jest bardzo znana i sięgająca dość odległego czasu. Od kilkunastu lat w Polsce tworzy się nowa tradycja - a jest ona związana z odwiedzinami kolędników, którzy kwestują na rzecz swoich rówieśników z krajów misyjnych, gdzie często nie tylko brakuje podstawowych dóbr, ale przede wszystkim nie są respektowane podstawowe prawa człowieka, jak również prawa dzieci. 
              Uczniowie Szkoły Podstawowej  w Sękowej i Siar  już drugi rok włączają się w dzieło kolędowania misyjnego, zbierają datki na projekty realizowane przez polskich księży na misjach w Afryce i Ameryce Południowej.
Jak poinformowała organizatorka przedsięwzięcia katechetka Pani Anna Bernasińska, akcja ma charakter religijny i wychowawczy, zebrane pieniądze będą przeznaczone na leczenie dzieci, funkcjonowanie szpitali, prowadzenie przedszkoli, ośrodków katechetycznych i dożywianie najmłodszych. 
  
  
  
  
  
 | ||
| Szlak wojenny płk.dypl. Kazimierza Szternala ps. ,,ZRYW"Żyli wśród nas ludzie, których działalność żołnierska, bojowa oraz społeczna i służba ojczyźnie mogłaby posłużyć do życiorysu wielu osób. Takim był właśnie pułkownik dyplomowany Kazimierz Szternal Kazimierz Szternal, PS. „Zryw”, vel Kazimierz Zator, vel Jan Chacki, urodził się 4 marca 1907 r. w Sękowej, syn Jana i Eleonory z domu Kukla. Wychowywał się w domu rodzinnym we wsi Męcina Mała, pow. gorlicki. Miał najstarszego brata Michała, który był księdzem, siostrę Helenę i dwóch braci - Mieczysława i Karola. Ojciec Kazimierza miał jeszcze z pierwszego małżeństwa córkę Eleonorę i dwóch synów - Stanisława i Władysława, który zginął podczas I wojny światowej w wieku 20 lat. Kazimierz był synem wiertacza naftowego, pracującego przez długi czas w Borysławiu i na kontraktach różnych firm zagranicznych na wyspach Borneo, Jawa, Sumatra, w Persi i Jugosławi. Jego dziadek Józef przybył do Męciny Małej z Lanckorony golden goose superstar i w 1861 r. kopał w Ropicy Ruskiej(Górnej) na tzw. „szachtach” czyli kopankach. Rodzina Szternalów liczyła sześciu wiertaczy naftowych ,synów i wnuków dziadka Józefa. Rodzinie tej nie były obce idee wolnościowe i patriotyczne, czego dowodem jest fakt, że brat dziadka Józefa walczył i zginął w powstaniu styczniowym 1863 r. Kazimierz Szternal uczęszczał do Gimnazjum Klasycznego im. Marcina Kromera w Gorlicach. Maturę zdał w 1928 r. poczym wybrał zawodową służbę wojskową. 
W 1931 r. ukończył Szkołę Podchorążych Piechoty w Ostrowii Mazowieckiej awansując do stopnia podporucznika.  Służbę oficerską rozpoczął w 16 pułku piechoty w Tarnowie gdzie w 1934 r. awansował do stopnia porucznika.  
 
 Władysław Szternal, przyrodni brat Kazimierza Szternala,*** mjr. K. Szternal - Anglia, marzec 1944 rok. Tablicę pamiątkową śp. płk. dypl. Kazimierza Szternala odsłonięto 27.08.1989 r. z udziałem rodziny, J. E. biskupa tarnowskiego Józefa Gucwy i mieszkańców Męciny Małej. ( zdjęcie z lewej strony wykonano w dniu odsłonięcia, zaś zdjęcie z prawej strony pochodzi z 07.12.2006 r.) Kościół (kaplica) rzymskokatolicka pod wezwaniem św. Sebastiana Męczennika w Męcinie Małej - z boku widoczna tablica pamiątkowa śp. płk. dypl.Kazimierza Szternala ps. ,,Zryw", po remoncie kaplicy w 2006 r. obok tablicy nie umieszczono krzyża? - patrz wyżej (zdjęcie to wykonano 7 grudnia 2006 r.) 
 | ||
| „Chrystos Rażdajetsa – Sławyte Jeho” | ||
| Z Sękowej do Belęcina
 
 
 
 
 
 W grudniu minęło 60 lat, odkąd Agnieszka i Jan Drzymałowie idą razem przez życie. Pan Jan ma 90 lat, a jego żona 81. Mieszkają w Nowym Belęcinie. Są sami, odkąd na zawsze odszedł ich syn. Zycie "rzucało" państwa Drzymałów po całej Polsce. Poznali się w Sękowej koło Gorlic. To jest około 500 kilometrów stąd. Tam w miejscowym kościele pan Jan był organistą. A pani Agnieszka pracowała jako przedszkolanka. Nietrudno było się spotkać. Poznali się, pokochali i ślub wzięli w "swoim" kościele. To były skromne, ale dobre lata. W Sękowej na świat przyszedł ich jedyny syn. A potem przenieśli się na drugi koniec Polski, niedaleko Elbląga. Zamieszkali w służbowej organistówce i razem rozpoczęli pracę. Okazało się, że w tej parafii potrzebny był nie tylko organista, ale również nauczyciel muzyki i nauczycielka religii. Praca czekała na nich aż w czterech szkołach. Do najbliższej mieli 5 kilometrów, a do najdalszej 10. Codziennie więc przemierzali gminę. Pani Agnieszka uczyła religii i wolne miała tylko soboty i niedziele. A pan Jan właściwie wolnych dni nie miał. Był przecież nauczycielem muzyki, no i organistą. W niedziele i święta grał w kościele. 
I znowu po kilkunastu latach pojechali w Rzeszowskie. Za pracą organisty trafili do Robczyc. Pokonali kolejne setki kilometrów. Pani Agnieszka nie podjęła już pracy. W tym czasie ich syn poszedł do liceum, a oni mieli jeszcze córkę. Adoptowali małą dziewczynkę, kiedy mieszkali pod Elblągiem. Było więc co robić w domu. Przyszłość dzieci była najważniejsza. Kiedy więc państwo Drzymałowie zdecydowali się przyjechać do gminy Krzemieniewo, to ta podróż podyktowana była nie tyle względami organizacyjnymi, co zwyczajnie sercem. Ksiądz Józef chciał być blisko rodziców, zamierzał się nimi na starość opiekować, chciał zapewnić im spokój, bezpieczeństwo. Tak właśnie miało być. Dlatego kupił stary domek w Nowym Belęcinie, wyremontował go, urządził trzy pokoje. Sam przecież też miał tam kiedyś zamieszkać. No i przywiózł rodziców na drugi koniec Polski. A oni czuli się szczęśliwi. To było w 1996 roku. Bóg chciał jednak inaczej. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, osiem lat temu, ksiądz Józef zmarł. Ktoś napisał wówczas "Odszedł cicho i spokojnie. Idzie do nieba". Nie było i nie będzie już trudniejszej chwili w życiu państwa Drzymałów. Każdego dnia tęsknią do syna. Trudno, się dziwić, że kiedy o nim mówią, łzy same napływają do oczu. A mówią o nim pięknie. Nawet teraz, gdy rozmawialiśmy o ich jubileuszu 60 - lecia małżeństwa, tak naprawdę byli z Józkiem. To on przecież organizowałby uroczystość. Pani Agnieszka mówi, że przez całe lata spotykała dobrych ludzi. Tutaj, w Belęcinie, byli przecież zupełnie obcy. Nie znali nikogo, nie mieli krewnych, przyjaciół. A jednak nie są dziś sami. Jeden z sąsiadów robi im zakupy, przynosi opał do piwnicy. Inny zawozi do kościoła. Lekarz systematycznie ich odwiedza, panie w aptece przygotowują leki na każdy dzień. Znajomy weterynarz z Leszna zostawia zawsze słodycze, owoce. Jak trudno byłoby bez dobrych ludzi... Pan Jan nie jest najzdrowszy. Ostatnio przeszedł zapalenie płuc i stara się nie wychodzić na dwór. A pani Agnieszka krząta się po domu, gotuje, sprząta, zajmuje się kurami, królikami. Mówi, że zawsze ma co robić. Zapytana, czy nie pojedzie w swoje strony, w Rzeszowskie do córki, odpowiada, że nie. Tutaj jest jej dom. Pierwszy, który mają z mężem na własność. Skromny, ale podarowany im przez syna. Z nim, na pawłówickim cmentarzu, chcą już zostać na zawsze. Państwo Drzymałowie zdziwili się, że w dniu rocznicy ślubu odwiedził ich wójt gminy, a potem nasza redakcja. Nie spodziewali się życzeń. A przecież składamy je z ogromną życzliwością. Żeby jak najdłużej byli razem i żeby dopisywało im zdrowie. A także, aby potrafili kierować wspomnienia do dobrych i szczęśliwych chwil. Takich przecież dzieci darowały im w życiu sporo. źródło ,,Życie Gminy Krzemieniewo" 
 |